„Szczypiorniści I LO”
Rywalizacja sportowa toczy się nie tylko na krajowych stadionach i boiskach dużych miast, ale także w małych, prowincjonalnych miejscowościach. I wydaje się, że emocje są porównywalne, choć miejsca kibiców zajmuje dużo mniejsza liczba widzów. Tak jest w moim miasteczku, które od niemal pięćdziesięciu lat żyje piłką ręczną. Jest jej wierne, wychowując pokolenia sportowców, których nazwiska znane są w całej Polsce. Można zaryzykować tezę, że serce piłki ręcznej bije również tu, gdzie przez cały rok toczą się pierwszoligowe boje, a młodzież liceum, którego jestem uczniem, wiernie sekunduje starszym kolegom i stara się ich naśladować. Jesteśmy z nimi w sobotnie popołudnia, gdy grają ważne mecze, trzymamy kciuki, by wciąż byli w pierwszej lidze, a po lekcjach trenujemy, aby kontynuować to, co w latach sześćdziesiątych XX wieku zaczęli nasi poprzednicy. To tu rozgrywa się, nieznany z ekranu telewizora, czy relacji w radiu, sport na dobrym poziomie. Rywalizacja bywa dramatyczna, pot prawdziwy, a zwycięstwa i porażki celebrowane i opłakiwane. I LO w Końskich od dawna wychowuje przyszłych sportowców. Młodzi, pełni zapału trenują piłkę ręczną oraz osiągają wzorowe wyniki w nauce. Łączą wysiłek fizyczny, liczne wyjazdy na mecze z obowiązkami szkolnymi. Mnie ręczna nauczyła systematyczności, a także – braterstwa i jedności. Wszyscy gramy w jednej drużynie, bo dzielimy tę samą pasję. Sport krąży w żyłach, jak krew. Na dowód przytoczę relację jednego z meczów.
Odbył się nie tak dawno, rywalizowaliśmy o mistrzostwo województwa. Trybuny wypełniły się po brzegi. Koledzy, koleżanki, rodzice, znajomi, sponsorzy, mieszkańcy – wszyscy dopingowali nas z całych sił. Graliśmy z drużyną z Kielc. Pierwszy mecz – na wyjeździe – wygraliśmy dwoma bramkami, więc awans do rozgrywek centralnych wcale nie był przesądzony. Dobrze znaliśmy się z chłopakami z przeciwnej drużyny ze wspólnych wyjazdów na zgrupowania, dlatego mecz od początku musiał być zacięty. Ja w bramce, chłopaki w polu – wszyscy z „jednej ławki”. Wiele zależało od obrony. Był to pojedynek golkiperów. Do przerwy prowadziliśmy jedną. W drugiej połowie meczu długo i skutecznie rozgrywaliśmy piłkę w ataku, a skupieni przy własnej bramce, nie chcieliśmy popełnić błędu. Trener podskakiwał co chwila, pokrzykiwał z ławki. W pięćdziesiątej minucie szkoleniowiec z Kielc wziął czas. To była także dla nas chwila na oddech. Na tablicy widniał remisowy wynik. Łyk wody i graliśmy dalej. Zawodnicy obu drużyn odczuwali już zmęczenie. Przechwyciliśmy piłkę. Bramka! Kibice wykrzykiwali „Konie!Konie!” Tak się zwykło mówić na drużyny z naszego miasta. Stanęliśmy twardo w obronie. Sędzia zasygnalizował przeciwnikom grę pasywną. Musieli rzucać. Ustawili wolnego, rzucili, a ja … odbiłem piłkę! Cóż za emocje! Kibice skandowali moje imię. Graliśmy kontrę w drugie tempo. Szybka piłka do skrzydła, przerzucenie na drugą stronę, podanie do koła i gol! Mieliśmy dwie bramki przewagi, a do końca meczu zostało tylko sześć minut. W kolejnej akcji pogubiliśmy się w obronie. Rzut karny dla przyjezdnych, w drugie tempo i niestety, bramka, mimo że piłka odbiła się od mojej ręki. Trener wziął ostatni przysługujący naszej drużynie czas. Nerwowo przekazał ważne wskazówki. Zagraliśmy najlepiej wyćwiczoną zagrywkę. W takim momencie wydało się to idealnym rozwiązaniem, jednak straciliśmy piłkę, kontra gości i remis. Znów mieliśmy piłkę, ale nasz atak skończył się niecelnym rzutem. Na szczęście Kielczanie także się mylili. Wyglądało na to, że wygra ten, kto zachowa „zimną krew”. Mecz był dla nas tak ważny, jak dla zawodowców finał Ligi Mistrzów. Ostatnia minuta. Nasza piłka. Rozgrywaliśmy powoli i dokładnie – piłka przechodziła z rąk do rąk. Kibice wstali z miejsc. Niektórzy zamknęli oczy. Ta akcja wydawała się decydująca, podanie i.. gol! Wróciliśmy szybko do obrony. Na trybunach trwało już odliczanie ostatnich dziesięciu sekund. Przeciwnicy mieli jeszcze swoją szansę, ale trafili w słupek! Piłka w moich rękach. Koniec! Wygraliśmy! Zdobyliśmy upragniony awans!
A po meczu do książek, bo kolejnym celem jest świadectwo z paskiem.
Łukasz Stępień